Kiedy w 741 roku papież Grzegorz III polecił odprawiać każdego 1 listopada oratorium modlitwy do Wszystkich Świętych, a tym samym uczynił ten dzień hołdem dla zmarłych, na terenach naszego kraju liczne plemiona obchodziły zupełnie inne święto. Zwało się ono Dziady.
Zacznijmy od nazwy. W języku prasłowiańskim słowo „dziad" miało kilka znaczeń. Oznaczało ono dziadka, nestora rodziny albo po prostu człowieka w podeszłym wieku. Drugie znaczenie było znacznie mniej przyjemne. Dziadem był też bowiem duch, demon albo w wariancie budzącym najmniejszy dreszcz grozy – skrzat domowy. Kiedy dodamy do tego, że wiara w życie po śmierci, ezoterykę, duchy, zjawy, strzygi, upiory i inne istoty nie z tego świata odgrywała w słowiańskich religiach ogromną rolę, nie należy się dziwić, że to właśnie dni, w których czczono tego typu nadprzyrodzone zjawiska, należały do najczęściej świętowanych. Ponieważ zaś życie naszych przodków podporządkowane było zmieniającej się cyklicznie przyrodzie, fazom księżyca czy położeniu słońca na nieboskłonie, owe najważniejsze, wypełnione magią dni przypadały zazwyczaj na czas wiosennych i jesiennych przesileń. Te drugie wypadały dokładnie w tym czasie, w którym teraz obchodzimy dzień Wszystkich Świętych. Wierzono, że to właśnie wówczas magicznie zanika granica między światem żywych i umarłych. Odprawiane w tym czasie rytuały i wykonywane obrzędy miały pomóc zbłąkanym duszom dotrzeć do krainy umarłych Nawi, rządzonej przez bóstwo o niesprecyzowanej płci zwane Nyją. W zamian szczęśliwi zmarli mieli wysłuchać próśb swoich żyjących bliskich, zaopiekować się nimi i zapewnić im przychylność innych bóstw z licznego słowiańskiego panteonu.
Każde ówczesne świętowanie związane było z jedzeniem. Duchom przodków należało zapewnić ciepłą strawę i odpowiednie trunki. Przygotowywano je w domach, do których prowadziły liczne ogniska. W ich cieple wedle wierzeń ogrzewały się te dziady, które nie miały już na świecie nikogo bliskiego. Dla nich też zostawiano przy paleniskach odrobinę jedzenia i napitku. Co ciekawe, uczty zaczynały się, gdy tylko zachodziło słońce, na cmentarzach. Siedząc nad grobami najbliższych, nasi przodkowie raczyli się tam miodami, kaszami, jajami, piwem, mlekiem i przede wszystkim chlebem. Potem część tych potraw zostawiano na miejscu, a dalsza część uczty odbywała się już w domach, w których zawsze zostawiało się uchylone drzwi albo okno, aby dusze mogły wejść do środka. Zanim rodzina przystąpiła do wieczerzy, gospodarz musiał obejść dom, niosąc przed sobą chleb i wypowiadając głośno zaproszenie dla zmarłych. Spis potraw, które spożywano wieczorem, poszerzał się o kapustę, kutię, rozmaite mięsiwa, krupnik i ser. Na stole główną dekoracją był zaś łeb barana – zwierzęcia, które wcześniej składano bogom w ofierze.
Zdjęcie: Paweł Płaczek
powrót