Mija 160 lat od wybuchu powstania styczniowego. I choć jesteśmy z dumni z bohaterstwa jego uczestników, wciąż nie możemy sobie odpowiedzieć na pytanie: czy było potrzebne, czy miało jakikolwiek sens? Z dzisiejszej perspektywy sensu nie ma takie pytanie.
Wprawdzie wkrótce po upadku tego zrywu pojawiło się wiele głosów, że był on skazany na porażkę od samego początku, a wyraz temu poglądowi dawali nie tylko historycy (choćby ci z krakowskiej szkoły, na czele z Michałem Bobrzyńskim), ale także pisarze czy publicyści, jednak nie zawsze pewne wydarzenia da się oceniać wyłącznie z logicznego punktu widzenia. Tak, jak w przypadku powstania warszawskiego – z pewnością zakończyło się wielką tragedią, ale powstrzymanie działań zbrojnych w tamtym czasie było wręcz niemożliwe. Potrzeba odpłacenia okupantowi za lata terroru i upokorzenia była silniejsza niż kalkulacje nad ewentualnym rachunkiem zysków i strat.
Zabrakło dobrych dyktatorów?
Jeśli chodzi o powstanie styczniowe, które wybuchło 22 stycznia 1863 r. (trzy dni wcześniej Komitet Centralny Narodowy powołał na stanowisko dyktatora Ludwika Mierosławskiego), także – przynajmniej porównując siły – nie miało wielkich szans na sukces. Na ile bowiem zryw z 1831 r. miał (teoretycznie) oparcie w regularnej, doskonale uzbrojonej armii, powstanie styczniowe było pomyślane jako walka partyzancka, być może o wiele bardziej rozciągnięta w czasie. Owszem, jeśli chodzi o samo przygotowanie „logistyczne", o jego zaplecze polityczne i administracyjne, było o wiele lepiej przygotowane niż powstanie listopadowe, ale jego uczestnicy ruszali do boju w małych grupach, uzbrojeni w widły przeciwko potędze. Nad liczebnością obu stron konfliktu nie ma co się rozwodzić – Rosjanie dysponowali siłami ponad dziesięciokrotnie większymi. Czy Polacy nadrabiali to jakością swoich dowódców? Można mieć wątpliwość, czy wszyscy dyktatorzy tego zrywu stanęli na wysokości zadania. Na ile historia nie podważa zasług ostatniego z nich, straconego na Cytadeli Romualda Traugutta, tak już działalność Ludwika Mierosławskiego czy Mariana Langiewicza ma „słabe" punkty. Mierosławski kierował walką zbrojną raptem do 23 lutego 1863 r. i na skutek licznych porażek został zmuszony do rezygnacji. Chyba nieco obrażony opuścił kraj i wyjechał do Paryża, gdzie dość niepochlebnie wyrażał się o kierownictwie Tymczasowego Rządku Narodowego (powstałego na bazie Komitetu Centralnego Narodowego). Jego następca, Langiewicz, także niedługo sprawował funkcję dyktatora – rozstał się z nią już 19 marca, a więc po niespełna miesiącu, tyle że w przeciwieństwie do poprzednika sam uznał, że rola go przerasta. Chyba nieco lepiej realizował się jako przedstawiciel fabryki Kruppa w Turcji – można powiedzieć, że na ile nie za bardzo przydał się powstaniu, czynnie uczestniczył w rewolucji przemysłowej. Pewnie, gdyby wiedział, jaką rolę w czasie II wojny światowej odegra koncern Kruppa, poszukałby innego pracodawcy... Jednak bądźmy sprawiedliwi – Langiewicz, na samym początku działań zbrojnych, jeszcze jako generał, odniósł kilka zwycięstw, między innymi w Bodzentynie czy Szydłowcu.
Pełny artykuł Artura Górskiego możecie przeczytać w pierwszym numerze „Historii bez Tajemnic".
Ilustracja: W przeciwieństwie do Powstania Listopadowego z 1830 r. powstanie styczniowe opierało się przede wszystkim na walce partyzanckiej, źródło: Muzeum Narodowe w Warszawie.
powrót