Ma na koncie jakieś dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzkich istnień, ale ta liczba wciąż rośnie. Idi Amin zmasakrował bowiem jednocześnie ludność i gospodarkę Ugandy. Dziś, po czterdziestu latach od jego obalenia, blisko 50 procent mieszkańców dożywa tu tylko czternastego roku życia.
To był świetny film. Forest Whitaker wcielił się tam w postać ugandyjskiego dyktatora Idiego Amina, a James McAvoy w naiwnego młodego Szkota, który ledwo skończywszy medycynę, udaje się w awanturniczą podróż do Afryki i zostaje jego osobistym lekarzem. Ostatni król Szkocji Kevina Macdonalda zgarnął liczne nagrody, w tym Złoty Glob i Oskara dla faktycznie doskonałego Whitakera. Amin w jego wydaniu to po prostu tępy osiłek, kochający wyłącznie kobiety i krew, przy czym obie tak bardzo, że zdarzało mu się te pierwsze ćwiartować, by przyglądać się ich zakrwawionym zwłokom. Ale nie robił pod tym względem wyjątków również dla mężczyzn. Z jakiegoś powodu lubił kastrować, choć oczywiście asortyment tortur, jakimi dysponował, był znacznie szerszy.
Film miał wysoki budżet, zrealizowany był z rozmachem i doskonale zagrany. Sceny okrucieństwa mieszają się tam z cudownymi widokami wschodnioafrykańskiej natury, a we wszystko wpleciona jest miłość i dobrze pokazany przez McAvoya psychiczny ferment narastający w głowie jego bohatera. Gdyby była to fikcja, można by nazwać ją makabreską z widokiem na raj. Kłopot w tym, że wszystko to działo się naprawdę, a sprawca tej całej wieloletniej masakry zmarł zaledwie trzy lata przed premierą Ostatniego króla Szkocji, w 2003 roku. Nigdy nie osądzony i bardzo już stary.
Gapie świata
Swoją karierę rozpoczął od kuchni. Dosłownie, w 1946 roku Brytyjczycy zwerbowali go do oddziałów Afrykańskich Strzelców Królewskich jako kucharza stażystę. Od tego momentu w życiu tego dwudziestoletniego wówczas chłopaka zmieniło się wszystko i miało być już tylko lepiej. Do tej pory był zwykłym ulicznikiem – bayaye, jak w Ugandzie nazywano krążących po ulicach miast biedaków, którzy uciekli przed nędzą z rozsianych po buszu i sawannie wiosek, tylko po to, by trafić w jeszcze większą biedę, tyle że już miejską. Przesiadują w cieniu, gapią się, drzemią. Nie mają co robić. Nikt na nich nie czeka. Najczęściej są głodni. Najmniejsze wydarzenie uliczne – kłótnia, bójka, schwytanie złodzieja – zgromadzi od razu tłum tych ludzi. Bo są tu wszędzie – bezczynni, nie wiadomo na co oczekujący, nie wiadomo, z czego żyjący – gapie świata – opisywał ich Ryszard Kapuściński.
Amin był jednym z nich. Pochodził z plemienia Kakawa, którego terytoria podzieliły między siebie Sudan, Zair i Uganda. W tych akurat miejscach nie ma ani uprawnej ziemi, ani trawy dla bydła, ani zwierząt, na które dałoby się polować. Nie ma nawet dżungli, która co prawda może zabić, ale może też nakarmić – choćby dzikimi owocami. Kto ma dość energii, rusza więc stamtąd na południe, gdzie z kilometra na kilometr afrykańska przyroda nabiera coraz więcej życia. Taką też drogę wybrała matka Amina i zdecydowała się osiąść w Jinji – drugim co do wielkości mieście Ugandy. Kapuściński pisał, że utrzymywała się z garnka, w którym gotowała proso i sprzedawała je na zerwanych pewnie prosto z drzewa liściach bananowca. Ponieważ transakcje pieniężne były rzadkością, sami żywili się również prosem z bananowego liścia.
Pełny artykuł Wojciecha Lady możecie przeczytać w trzecim numerze „Historii bez Tajemnic".
Ilustracja: Idi Amin skończył zaledwie cztery klasy szkoły podstawowej, lecz nie przeszkodziło mu to w zrobieniu politycznej kariery, fot. Edmund S. Valtman (domena publiczna).
powrót