W czasie I wojny szpiegowała Rosjan, w dwudziestoleciu zbudowała siatkę wywiadowczą w Niemczech, a czasie II wojny była kurierką AK na południu III Rzeszy. Władysława Macieszyna ocaliła Londyn, ale nie potrafiła ocalić siebie. Zmarła w zapomnieniu i skrajnej biedzie wczesnego PRL-u.
Pod koniec lutego Władysława Macieszyna czekała na ścięcie. Dosłownie. Czekała, aż do wiedeńskiego więzienia Margareten przyjedzie kat, rozstawi gilotynę i zetnie jej głowę. Był już rok 1945 i takie urządzenia jak gilotyna, wydawać by się mogło, zasadniczo odeszły do lamusa wraz z rewolucja francuską, ale to nieprawda. Sporadycznie karę śmierci wykonywano w ten sposób do połowy lat 70. XX wieku, a najczęściej stosowana była właśnie w nazistowskich Niemczech i krajach przez nie okupowanych. Szacuje się, że stracono wówczas w ten sposób ok. 10 tysięcy ludzi.
„Sława" – jak ją nazywano – nie znała tych statystyk. Z pewnością zupełnie nie było jej też w tym momencie do śmiechu, ale właśnie z powodu gilotyny i kompulsywnego trzymania się przez Niemców przepisów, cała sprawa z dramatu powoli zaczynała przeradzać się w groteskę. Otóż najpierw nie dało się Macieszyny osądzić, gdyż w którymś z nalotów spłonęły akta jej sprawy i starano się je mozolnie odtworzyć. Teraz zaś okazało się, że w pobliżu Wiednia nie ma akurat żadnego kata z gilotyną – byli to urzędnicy objazdowi i w tym akurat momencie dokonywali dekapitacji w innych miejscowościach. Sprawa więc znów się przeciągała, a przecież nie można było wykonać wyroku przez rozstrzelanie, powieszenie czy choćby dekapitację toporem! Jakby ważna była nie śmierć, lecz jej forma. Po całych tygodniach oczekiwania, odpowiednio wyposażony kat pojawił się w końcu w Margareten. W tym jednak momencie „Sława" rozchorowała się na zapalenie ucha środkowego, co początkowo wzięto jednak za tyfus i z przyczyn epidemiologicznych, zgodnie z przepisami, egzekucję ponownie wstrzymano.
W tym samym czasie, całkowicie ignorująca wszystkie przepisy, Armia Czerwona nieubłaganie zbliżała się do rogatek Wiednia. Na jej widok Niemcy, tym razem zupełnie nieprzepisowo, zniknęli z miasta i tym sposobem Władysława Macieszyna, po półtorarocznym pobycie w nazistowskim więzieniu, wreszcie odzyskała wolność. Choć tak po prawdzie, to nie do końca wiedziała, co właściwie ma z nią zrobić.
Stragan z rakietami
Tego dnia miała pięćdziesiąt siedem lat, uszkodzone oko, ledwo słyszała, a uraz czaszki zwiastował niezdiagnozowane na razie komplikacje. Miała też bardzo poważne braki w uzębieniu. Kiedy ją aresztowano, również nie była już młoda, ale trzymała się znakomicie, a wygląd statecznej i dojrzałej kobiety, był tylko dodatkowym atutem w pracy, którą zajmowała się mniej więcej od połowy II wojny światowej. Macieszyna była mianowicie szpiegiem i to szpiegiem nie byle jakim. Gdy opuszczała więzienie Margareten, jej doświadczenie zawodowe liczyło niemal równo trzydzieści lat, z czego dobrych dwadzieścia parę związane było z Niemcami. Mimo wieku, nie była bynajmniej koordynatorką działań młodszych koleżanek. Wciąż była agentką terenową, a w dodatku głęboko zakonspirowaną, co oznaczało, że jej misje były szczególnie ważne, a w przypadku wpadki – nikt by się do niej nie przyznał, ani o nią nie upomniał. Nawet spora część dowództwa Armii Krajowej nie miała pojęcia o jej istnieniu.
Pełny artykuł Wojciecha Lady możecie przeczytać w pierwszym numerze „Historii bez Tajemnic".
Ilustracje: Swoją karierę szpiegowską Władysława Macieszyna zaczynała w Żeńskim Oddziale Wywiadowczym przy Biurze Wywiadowczym Legionów, źródło: Archiwum Senatu RP.
powrót